sobota, 24 listopada 2012

o ordynacji wyborczej w Polsce


            W poprzednim wpisie poruszyłem kwestię demokracji. Skoro już funkcjonujemy w tym „najlepszym z marnych” ustroju, chciałbym poruszyć kwestię naszej ordynacji wyborczej. Dla osób znających akcję Pawła Kukiza „zmieleni.pl” moje wypowiedzi nie będą zapewne niczym nowym. Ale lepiej powiedzieć coś pięć razy za dużo niż raz za mało.
Większość naszej irytacji na polityków wynika ze sposobu, w jaki wybieramy ludzi rządzących Polską. Na początek wytłumaczę może, jak wybór posła u nas w kraju działa, bo wiele osób nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Opiszę to na przykładzie zeszłorocznych wyborów.
Polskę podzielono na 42 okręgi wyborcze. Aby wystartować w danym okręgu, partia miała w ciągu kilku tygodni zebrać odpowiednią liczbę podpisów zamieszkałych w tym okręgu. Następnie listy tych podpisów zanosiła do PKW, gdzie były one sprawdzane. Jeżeli po sprawdzeniu i odrzuceniu nieważnych podpisów ich liczba przekraczała 10 tysięcy, partia zostawała zarejestrowana. Jeżeli w ten sposób udało jej się zarejestrować w co najmniej 21 okręgach – mogła wystawić listy w całej Polsce.
Rok temu już na tym etapie pojawiły się problemy. Najbardziej znamiennym jest zapis w polskiej ordynacji mówiący, że jeżeli listy zostały oddane w terminie (w 2011 ostatnim dniem był 30. Sierpnia), ale PKW ich w terminie nie sprawdzi (czyli ostateczny termin zatwierdzenia to także 30. Sierpnia), to w danym okręgu partia nie zostanie zarejestrowana. Zapis ten może prowadzić do celowego opóźniania rejestracji partii, co zresztą się przydarzyło Kongresowi Nowej Prawicy, której ostatni, 21. okręg PKW zarejestrowała tydzień po oddaniu podpisów. W tym przypadku konsekwencją była niemożność wystartowania tej partii w całej Polsce.
Drugim dość popularnym nadużyciem było odrzucanie podpisów ze względu na niemożność odczytania nazwiska, adresu lub numeru domu (podkreślam słowo „lub”) przez członków PKW, mimo że najważniejszy na liście jest PESEL. Niezaakceptowane z tego powodu podpisy można liczyć w tysiącach. Konsekwencją takich działań było m. in. niezarejestrowanie list KNP w kilku okręgach czy komitetów Marka Króla i Anny Kalaty w wyborach do senatu. W przypadku Marka Króla rejestracja nie powiodła się mimo zebrania 500 podpisów ponad wymaganą liczbę. (link)
Trzecim typowym nadużyciem było kopiowanie przez największe partie list z poprzednich lat. W efekcie okazywało się, że podpis złożyła osoba nieżyjąca. Nikogo nie pociągnięto za takie działania do odpowiedzialności.
Należałoby jeszcze nadmienić przypadek Nowego Ekranu – czyli bezpodstawne odrzucenie ich kandydatów, a następnie zmianę kalendarza wyborczego, który teoretycznie jest nienaruszalny - z powodu którego całe wybory powinno się uznać za nieważne. Zainteresowanych odsyłam na ich portal.
Gdy partia zostanie wreszcie zarejestrowana, wystawiane są listy. I tu pojawia się kolejna paranoja. W okręgach wyborczych, w których startuje zazwyczaj 10-12 osób, lista niemal każdej partii zawiera po 20 osób.
Samo dostanie się do sejmu wygląda tak: w pierwszej kolejności sprawdza się, czy partia w skali całego kraju przekroczyła próg 5% głosów. Jeżeli tak, to sprawdza się, ile procent głosów otrzymała w danym okręgu. Na podstawie tej wartości rozdzielane są głosy między partie. Przykładowo: jeżeli w okręgu gdzie do sejmu może dostać się 12 osób PO dostało 49% głosów, PiS 32, SLD 14 a PSL 5, to z PO do sejmu wchodzi 6 osób, z PiSu 4, SLD wprowadzi 2 a PSL nie wprowadzi nikogo. Czyli nie jest istotne, że partia przekroczyła próg wyborczy, do sejmu swojego kandydata nie wprowadzi.
Z danej listy do sejmu wchodzą osoby które w ramach tej listy miały najwięcej głosów. Więc mogła to być np. osoba na 1., 5., i 10., miejscu, a mogła być na 1., 3., i 20. Dlatego też na pierwszej pozycji partia zazwyczaj daje swoją „gwiazdę”. Jeżeli ona sama zbierze 49% głosów w całym okręgu, to reszta jest nieistotna, wejdzie ona i pięć kolejnych członków partii o śladowym poparciu. Może to prowadzić do sytuacji, gdy w przykładowym okręgu przedstawiciel PSL miał czwarty najwyższy wynik, a nie został wybrany. Może też być sytuacja, gdy głosy w ramach danej partii rozłożone są równo (jeśli w moim przykładzie każdy z członków PiSu miałby ok. 1,6% głosów), a członek PSL otrzymałby od nich więcej. Nie jest to istotne – ważniejsza jest suma głosów na partię.
Muszę oczywiście powiedzieć, że miejsce na liście też jest istotne. Najchętniej ludzie głosują na pierwsze 2-3 miejsca, na pierwszą kobietę na liście oraz na pozycję ostatnią. Oznacza to, że ustalająca skład listy wierchuszka partii de facto decyduje, kto ma szansę się dostać, a kto nie.
Tak więc nasza ordynacja prowadzi właściwie nie do wyboru demokratycznych przedstawicieli ludu, tylko mówi który z liderów największych partii będzie dzielił i rządził. W końcu szeregowy poseł nie postawi się szefowi, gdyż następnym razem dostanie gorsze miejsce na liście. Albo nie dostanie go wcale. A odejście oznacza polityczny niebyt i koniec państwowych pieniędzy. W efekcie - jak powiedział Kukiz – równie dobrze mógłby się spotkać Tusk z Kaczyńskim, Palikotem, Millerem i (teraz już) Piechocińskim i w pięciu by ustalili, co z tą Polską, w oparciu o ilość głosów oddanych na ich partie. Cała reszta posłów to tylko niepotrzebne tło, więc przynajmniej przestańmy ich utrzymywać.
Rozwiązanie jest oczywiste: jednomandatowe okręgi wyborcze. Mamy w Polsce ok. 260 powiatów, więc niech każdy wybierze swojego przedstawiciela. W takim wypadku nie tylko zmniejszymy ilość posłów, ale też wyborcy będą wiedzieli, na kogo bezpośrednio głosują. Otrzymają informację, kogo w razie czego nie wybierać ponownie, tudzież powiesić na najbliższej latarni jeśli nie spełni obietnic. A jeżeli tak wybranemu posłowi będzie zależało na reelekcji – postara się o głosy mieszkańców powiatu w jedyny możliwy sposób: działając na ich rzecz. Skoro metoda ta dobrze funkcjonuje na poziomie samorządowym, przy wyborze wójtów lub burmistrzów, to dlaczego miałaby nie zadziałać w przypadku wyborów do parlamentu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz