W poprzednim wpisie poruszyłem kwestię demokracji. Skoro
już funkcjonujemy w tym „najlepszym z marnych” ustroju, chciałbym poruszyć
kwestię naszej ordynacji wyborczej. Dla osób znających akcję Pawła Kukiza
„zmieleni.pl” moje wypowiedzi nie będą zapewne niczym nowym. Ale lepiej
powiedzieć coś pięć razy za dużo niż raz za mało.
Większość naszej irytacji na
polityków wynika ze sposobu, w jaki wybieramy ludzi rządzących Polską. Na początek
wytłumaczę może, jak wybór posła u nas w kraju działa, bo wiele osób nie do
końca zdaje sobie z tego sprawę. Opiszę to na przykładzie zeszłorocznych
wyborów.
Polskę podzielono na 42 okręgi
wyborcze. Aby wystartować w danym okręgu, partia miała w ciągu kilku tygodni
zebrać odpowiednią liczbę podpisów zamieszkałych w tym okręgu. Następnie listy
tych podpisów zanosiła do PKW, gdzie były one sprawdzane. Jeżeli po sprawdzeniu
i odrzuceniu nieważnych podpisów ich liczba przekraczała 10 tysięcy, partia zostawała
zarejestrowana. Jeżeli w ten sposób udało jej się zarejestrować w co najmniej 21
okręgach – mogła wystawić listy w całej Polsce.
Rok temu już na tym etapie
pojawiły się problemy. Najbardziej znamiennym jest zapis w polskiej ordynacji
mówiący, że jeżeli listy zostały oddane w terminie (w 2011 ostatnim dniem był
30. Sierpnia), ale PKW ich w terminie nie sprawdzi (czyli ostateczny termin
zatwierdzenia to także 30. Sierpnia), to w danym okręgu partia nie zostanie
zarejestrowana. Zapis ten może prowadzić do celowego opóźniania rejestracji
partii, co zresztą się przydarzyło Kongresowi Nowej Prawicy, której ostatni,
21. okręg PKW zarejestrowała tydzień po oddaniu podpisów. W tym przypadku
konsekwencją była niemożność wystartowania tej partii w całej Polsce.
Drugim dość popularnym
nadużyciem było odrzucanie podpisów ze względu na niemożność odczytania
nazwiska, adresu lub numeru domu (podkreślam słowo „lub”) przez członków PKW,
mimo że najważniejszy na liście jest PESEL. Niezaakceptowane z tego powodu
podpisy można liczyć w tysiącach. Konsekwencją takich działań było m. in. niezarejestrowanie
list KNP w kilku okręgach czy komitetów Marka Króla i Anny Kalaty w wyborach do
senatu. W przypadku Marka Króla rejestracja nie powiodła się mimo zebrania 500
podpisów ponad wymaganą liczbę. (link)
Trzecim typowym nadużyciem
było kopiowanie przez największe partie list z poprzednich lat. W efekcie
okazywało się, że podpis złożyła osoba nieżyjąca. Nikogo nie pociągnięto za
takie działania do odpowiedzialności.
Należałoby jeszcze nadmienić
przypadek Nowego Ekranu – czyli bezpodstawne odrzucenie ich kandydatów, a
następnie zmianę kalendarza wyborczego, który teoretycznie jest nienaruszalny -
z powodu którego całe wybory powinno się uznać za nieważne. Zainteresowanych
odsyłam na ich portal.
Gdy partia zostanie wreszcie
zarejestrowana, wystawiane są listy. I tu pojawia się kolejna paranoja. W
okręgach wyborczych, w których startuje zazwyczaj 10-12 osób, lista niemal
każdej partii zawiera po 20 osób.
Samo dostanie się do sejmu
wygląda tak: w pierwszej kolejności sprawdza się, czy partia w skali całego
kraju przekroczyła próg 5% głosów. Jeżeli tak, to sprawdza się, ile procent
głosów otrzymała w danym okręgu. Na podstawie tej wartości rozdzielane są głosy
między partie. Przykładowo: jeżeli w okręgu gdzie do sejmu może dostać się 12
osób PO dostało 49% głosów, PiS 32, SLD 14 a PSL 5, to z PO do sejmu wchodzi 6
osób, z PiSu 4, SLD wprowadzi 2 a PSL nie wprowadzi nikogo. Czyli nie jest
istotne, że partia przekroczyła próg wyborczy, do sejmu swojego kandydata nie
wprowadzi.
Z danej listy do sejmu wchodzą
osoby które w ramach tej listy miały najwięcej głosów. Więc mogła to być np.
osoba na 1., 5., i 10., miejscu, a mogła być na 1., 3., i 20. Dlatego też na
pierwszej pozycji partia zazwyczaj daje swoją „gwiazdę”. Jeżeli ona sama
zbierze 49% głosów w całym okręgu, to reszta jest nieistotna, wejdzie ona i
pięć kolejnych członków partii o śladowym poparciu. Może to prowadzić do
sytuacji, gdy w przykładowym okręgu przedstawiciel PSL miał czwarty najwyższy
wynik, a nie został wybrany. Może też być sytuacja, gdy głosy w ramach danej
partii rozłożone są równo (jeśli w moim przykładzie każdy z członków PiSu
miałby ok. 1,6% głosów), a członek PSL otrzymałby od nich więcej. Nie jest to
istotne – ważniejsza jest suma głosów na partię.
Muszę oczywiście powiedzieć,
że miejsce na liście też jest istotne. Najchętniej ludzie głosują na pierwsze
2-3 miejsca, na pierwszą kobietę na liście oraz na pozycję ostatnią. Oznacza
to, że ustalająca skład listy wierchuszka partii de facto decyduje, kto ma
szansę się dostać, a kto nie.
Tak więc nasza ordynacja
prowadzi właściwie nie do wyboru demokratycznych przedstawicieli ludu, tylko
mówi który z liderów największych partii będzie dzielił i rządził. W końcu
szeregowy poseł nie postawi się szefowi, gdyż następnym razem dostanie gorsze
miejsce na liście. Albo nie dostanie go wcale. A odejście oznacza polityczny
niebyt i koniec państwowych pieniędzy. W efekcie - jak powiedział Kukiz –
równie dobrze mógłby się spotkać Tusk z Kaczyńskim, Palikotem, Millerem i
(teraz już) Piechocińskim i w pięciu by ustalili, co z tą Polską, w oparciu o
ilość głosów oddanych na ich partie. Cała reszta posłów to tylko niepotrzebne
tło, więc przynajmniej przestańmy ich utrzymywać.
Rozwiązanie jest oczywiste:
jednomandatowe okręgi wyborcze. Mamy w Polsce ok. 260 powiatów, więc niech
każdy wybierze swojego przedstawiciela. W takim wypadku nie tylko zmniejszymy
ilość posłów, ale też wyborcy będą wiedzieli, na kogo bezpośrednio głosują. Otrzymają
informację, kogo w razie czego nie wybierać ponownie, tudzież powiesić na
najbliższej latarni jeśli nie spełni obietnic. A jeżeli tak wybranemu posłowi
będzie zależało na reelekcji – postara się o głosy mieszkańców powiatu w jedyny
możliwy sposób: działając na ich rzecz. Skoro metoda ta dobrze funkcjonuje na
poziomie samorządowym, przy wyborze wójtów lub burmistrzów, to dlaczego miałaby
nie zadziałać w przypadku wyborów do parlamentu?